Gdy słońce odchodzi by utonąć w morzu lasów I zapomnieć o cierpieniu swoich dumnych synów Ogień zalewa twarze tych, czekających wschodu By zgasnąć I zostawić wieczny blask w ich oczach Lecz dawno zamarzniętych jezior ich smutnych oczu Nie rozpali blask kolejnego zachodu Wszak ileż razy można przeżywać wieczną klęskę I tylko ta ziemia wciąż tuli ich do snu
Lecz kiedyś, tam za brzozami, wstanie świtu ognista łuna Jantarowy blask znad zamglonych wód Ognista zorza, wieczy szlak żurawi Blednące morze gwiazd ponad czarnym polem Lecz jeziora błękitne wciąż śnią spokojne O tym co było, nie chcąc spojrzeć w przyszłość A miesiąc skryty za czarnymi chmurami Skąpi tej ziemi choćby promyka światła
Nieubłagany, nieodwracalny wieczny obrót koła Bogowie! Ileż to piękna, a ileż śmierci znów Przyniesiecie tym ziemiom kiedy słońce umrze? Czy dotrwamy li do wszelkich czasów krańca... ? A gdy niebiosa zapłoną niosąc białą ciszę Czy ujrzymy jeszcze jak wracają żurawie... ? U stóp naszych znów niebiosa błękitne Cisza, która śpiewa serca drżeniem Czy rozwkitnie nam kwiecie nadziei? Po zimie, która wciąż nie chce odejść?
Czy słyszałeś jak płacze deszcz w dni peruna gniewu? Wołanie tęskne gdzieś na graniach Czy to łzami mieni się srebrzysta rosa poranka? śpiewy płynące polami o zmierzchu Ku horyzontów krańcom gnają wiatry Ogniki śród boru płynące w nów Komu lasy przystrojone jantarem I ogniem? Tam na wschodzie! świt podpala lasy!